W spółdzielni jak w rodzinie

Januszem Czyżem, prezesem Spółdzielni Socjalnej „Mona Lisa”, rozmawia Szymon Surmacz

Historia wizyt studyjnych w wałbrzyskiej pizzerii Mona Lisa ma już kilka lat. Biorąc pod uwagę, że ustawa o spółdzielniach socjalnych pochodzi z 2006 r., byliście chyba pionierami.

Janusz Czyż: Według mojej wiedzy byliśmy pierwszą spółdzielnią, która postanowiła w ten sposób dzielić się doświadczeniem z innymi spółdzielcami oraz ludźmi, którzy zamierzają nimi zostać.

Pierwsza grupa, skierowana przez Ośrodek Pomocy Społecznej w Bytomiu, pojawiła się u nas w lipcu 2010 r. Urzędnicy pożyczyli im prywatne pieniądze na bilety kolejowe, gdyż ci ludzie nie mieli wówczas grosza w kieszeni (oczywiście zwróciliśmy im koszty przejazdu ze środków projektu). Dziś w Bytomiu działają trzy spółdzielnie socjalne, w tym jedna założona właśnie przez tę grupę, którą przekonaliśmy do spółdzielczości. Widoczne efekty wizyt w Wałbrzychu od początku nas dopingowały.

Pierwotny pomysł był taki, żeby przyjeżdżali do nas ludzie, którzy nie mają jeszcze żadnego pomysłu na działalność gospodarczą, a my będziemy ich uczyć, jak się robi pizzę. Piątka bezrobotnych, ale chętnych do pracy na miejscu nauczy się fachu: technologii wypieku, obsługi klienta, logistyki. Dostaną od nas całą niezbędną wiedzę, wrócą do siebie i stworzą jakby klony naszej spółdzielni. W każdym mieście ludzie chcą jeść pizzę, a gdy ktoś zakłada spółdzielnię gdzieś na Pomorzu czy Górnym Śląsku, wtedy nie jest dla nas konkurencją – dlaczego więc nie nauczyć go, jak pracować „na swoim”? Odeszliśmy jednak od tej koncepcji, stwierdzając, że jest wiele osób, które nie chcą robić pizzy, za to znają się na czymś innym.

Postanowiliśmy, że pokażemy im więcej pomysłów, organizując odwiedziny w spółdzielniach działających w innych branżach. Naszymi partnerami zostały m.in. WwwPromotion, Dzierżoniowska Wielobranżowa Spółdzielnia Socjalna AWANS oraz Austeria Krokus. Kluczowym celem organizowanych przez nas wizyt jest pokazanie gościom: „zobaczcie, tak wyglądają spółdzielnie socjalne. Można z tego żyć”.

Kandydaci na spółdzielców dostają od nas płytkę CD z pakietem startowym, zawierającym wzory pism urzędowych i biznesplanu oraz instrukcje, co z tym dalej zrobić; wystarczy wydrukować i wypełnić. To ich oswaja z myślą, że biurokracja nie jest taka straszna.

Ile osób już Was odwiedziło?

W trzech edycjach przewinęło się przez Mona Lisę ok. 300 gości. Oprócz poznania pomysłów na działalność gospodarczą miały one okazję zobaczyć od środka, jak działa spółdzielnia – w tym dowiedzieć się, że w tego rodzaju firmie każdy ma coś do powiedzenia, a prezes nie zawsze musi mieć rację. Jeśli chciałbym zrobić coś głupiego, wbrew woli większości pracowników, to oni mi na to nie pozwolą.

Trzeba podkreślić, że w Mona Lisie łączą nas więzi spółdzielcze, ale także rodzinne. Mówimy spółdzielcom, że oni też powinni działać jak rodzina: prezes ma być jej głową, a nie szefem z batem, a wszyscy członkowie dbać o siebie nawzajem, bo to jest największą siłą spółdzielni.

Kto do Was przyjeżdża?

Bardzo różne grupy. Pierwszą i dla mnie najważniejszą stanowią osoby z różnych przyczyn bezrobotne. Z reguły kierują je do nas lokalne instytucje pomocy społecznej. Ostatnio była grupa z Białegostoku – trwale bezrobotni klienci Centrum Integracji Społecznej. Kończą swój pobyt w CIS-ie i sądząc po telefonach, jakie od nich dostaję, właśnie rejestrują spółdzielnię i zaczynają być przedsiębiorcami. Cieszy mnie, że gdy od nas wyjeżdżają, tacy ludzie nie są – nie znoszę tego słowa – „beneficjentami projektu”, tylko naszymi przyjaciółmi, kolegami-spółdzielcami.

Warto dodać, że nie zawsze są to „klasycznie” wykluczeni. Przykładowo, była u nas grupa stewardes (efekt zwolnień grupowych w LOT) oraz panie, które straciły pracę w administracji wojskowej po likwidacji jednostki w Bolesławcu. Nigdy nie było u nas drugiej tak zdyscyplinowanej grupy (śmiech).

Przyjeżdzają tu także urzędnicy, najczęściej pracownicy instytucji opieki społecznej. Niedawno grupa z okolic Siedlec uczyła się od nas, czym są i jak działają spółdzielnie socjalne, a teraz pomaga je zakładać lokalnym bezrobotnym.

Jest też grupa, która mnie martwi; nazywamy ją „skrzywdzonymi przez projekty”. Ta kategoria osób kierowana jest do nas przez organizacje prowadzące Ośrodki Wsparcia Ekonomii Społecznej. Zakładają one – oczywiście nie wszystkie – że aby móc wesprzeć powstanie spółdzielni, muszą najpierw wyłonić jej „lidera”. To kolosalny błąd. Taka pani czy pan, do niedawna bezrobotny, nagle jest pompowany przekonaniem, że oto teraz jest ważnym prezesem, że bez niego nic się nie zadzieje, że będzie zarządzał itd.

W ten sposób spółdzielcy, zamiast być „rodziną”, stają na wstępie po dwóch stronach barykady. Pamiętam panią z Bydgoszczy, która przyjechała do nas na czele grupy, która jeszcze nie była sformalizowana, a ona już wydawała „pracownikom” rozkazy i traktowała ich z góry. Zanim wrócili do domu, zdążyli się pokłócić i już było po spółdzielni.

Co Twoim zdaniem jest przyczyną takiej polityki OWES-ów?

Myślę, że to efekt pogoni za tzw. wyrabianiem wskaźników oraz złego doboru kadry szkoleniowej. OWES zakłada, że w ramach projektu dofinansowanego z Unii wykreuje określoną liczbę liderów, a nie ma na to chętnych. Bierze się więc kogokolwiek, nie myśląc, czy ma odpowiednie predyspozycje; czasami „liderem” zostaje ktoś tylko dlatego, że prowadził wcześniej np. warzywniak, więc „ma pojęcie o działalności gospodarczej”. Takiej osobie z łapanki mówi się jaka jest ważna i woda sodowa uderza jej do głowy.

Znam przypadki, że cała struktura spółdzielni, wraz z odpowiedzialnością za określone zadania, została zaprojektowana przez pracowników OWES-u, a zebranie walne i wybory były tylko formalnością. Taka „spółdzielnia” przyjeżdża na wizytę studyjną i ludzie uświadamiają sobie, że prezes nie musi być narzucony, że relacje i hierarchię trzeba ustalać wspólnie. Najgorsze jest to, że ci „gotowi” prezesi są kompletnie nieprzygotowani na przyjmowanie krytycznych uwag od reszty członków. W ich spółdzielni nie ma demokracji ani nawet pracy zespołowej, jest hierarchia i tryb nakazowo-rozliczeniowy, odziedziczony po logice biznesowej. Oni są nauczeni, jak rozkazywać, a nie jak zarządzać zespołem.

Dzieje się tak dlatego, że szkolą ich trenerzy biznesowi, dla których spółdzielczość to jakaś nauka o kosmitach. Zaszczepiają im oni sposoby zarządzania stosowane w prywatnych firmach, i to jest początek końca spółdzielni.

Masz pomysł, jak to zmienić?

Wysyłać ludzi do działających spółdzielni – niech zobaczą, o co chodzi i zdecydują, czy faktycznie spółdzielczość jest dla nich, bo nie każdemu przecież musi ona pasować. Dopiero tak przygotowane grupy powinny trafiać do OWES-ów – bo nie ma co ukrywać, że opieka z ich strony jest przydatna. Udział w projektach wspierających zakładanie spółdzielni jest okresem przygotowawczym, bez którego świeżo upieczeni przedsiębiorcy po rzuceniu na głęboką wodę mogliby się utopić. Ważne, żeby nie dali się ogłupić na szkoleniach, tylko nauczyli podstaw prawa, księgowości i działalności gospodarczej, wzięli dotację, podwinęli rękawy i zaczęli zasuwać, bo bez chęci do pracy nawet największą dotację można łatwo zmarnować.

Sam wiesz, jak jest w tych projektach. Przychodzą bezrobotni, a urzędnicy fundacji prowadzących OWES-y, którzy nie pracowali nigdy na swoim, opowiadają im bajki, jak to będzie fajnie, gdy założą spółdzielnię i będą mieli pracę. A to nie jest takie „hop siup”, choć jak powiedziałem wcześniej – nie jest też niemożliwe. Ludzi trzeba jednak przygotowywać na wieloletni trud budowania firmy, a nie obiecywać złote góry.

Co jest największą wartością wizyt w Mona Lisie?

Myślę, że najważniejsze jest pokazywanie na własnym przykładzie, że spółdzielnia jest dobrym sposobem na życie. Ludzie boją się zakładać coś swojego, tłumaczą się, że to trudne, że nigdy tego nie robili, że trzeba rozliczać dotację itd. Potem przyjeżdżają do nas – zwykłych ludzi, bez żadnych studiów menadżerskich – i widzą, że od pięciu lat dajemy sobie radę, pracując na siebie i jeszcze pomagając innym. Rozliczyliśmy unijną dotację, rozliczamy się z ZUS-em, płacimy podatki i nie ma w tym nic strasznego czy nadzwyczajnego. Może nie zarabiamy wielkich pieniędzy, ale wystarczająco dużo, by móc się utrzymać. A co najważniejsze – nikt nas z tej pracy nie wyrzuci, wszystko zależy tylko od nas. Pokazujemy, że można i warto działać. To ludzi ośmiela.

Poza organizowaniem wizyt studyjnych pomagacie zakładać spółdzielnie Waszym krajanom z Wałbrzycha i okolic.

Należałoby raczej powiedzieć, że z całego Dolnego Śląska. Sami zakładaliśmy spółdzielnie FBI, KGBMURATOR, a ponadto zachęcaliśmy do spółdzielczości i wspieramy m.in. mechaników samochodowych ze spółdzielni MOTO EXPERT. Jeśli jako „zespół Mona Lisy” policzyć także Kamila Zielińskiego i Krzyśka Kumorka z Fundacji im. De Gaulle’a, to nie skłamię mówiąc, że mało jest spółdzielni w naszym województwie, do założenia których nie przyłożyliśmy ręki. Jesteśmy tacy „cichociemni”: nie afiszujemy się z tym, co robimy, nie prowadzimy Ośrodka Wsparcia, ale cały czas dzwonią u nas telefony i przyjeżdżają ludzie, którzy potrzebują pomocy, a my im jej – na miarę wiedzy i możliwości – udzielamy.

Na koniec powiedz, jak wyobrażasz sobie polską spółdzielczość socjalną za 5 lat?

Widzę dziesięć tysięcy spółdzielni (śmiech). Ale pod jednym warunkiem: cały system wsparcia, począwszy od ministerstwa, a skończywszy na najmniejszych podmiotach organizujących szkolenia, musi zacząć uczyć się od praktyków, którzy od lat dają sobie radę, znają życie i specyfikę sektora.

„Skrzywdzeni przez projekty” mają wiedzę, ale nie są gotowi do uczestnictwa w spółdzielni. Trener biznesowy ani urzędnik nie nauczy bezrobotnych, jak współtworzyć demokratyczne przedsiębiorstwa. To jest inny świat i nie każdy się do tego nadaje. Myślę, że zrozumienie idei spółdzielczości jest dużo ważniejsze niż zlecenia od administracji czy klauzule społeczne. Kiedy ludzie zgodnie współpracują, poradzą sobie na każdym rynku bez ciągłego wspierania przez państwo.

Naprawdę myślę, że spółdzielczość ma przyszłość. Trzeba być dumnym z tego, że jest się spółdzielcą, bo umiejętności kooperacji i pomagania sobie nawzajem to rzadka rzecz w naszym kraju, a niezmiernie potrzebna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *